[Instytut Teatralny]
Kategoria: KulturaWysyłka: od ręki
Konserwatysta to człowiek, który sprzeciwia się zmianom tak długo,
aż staną się nieuniknione. Nie wymyśliłem tego zdania. Nie mogę
sobie przypomnieć, gdzie je słyszałem, ani wyśledzić źródła. Aliści
podpisuję...
Pełen opis produktu 'Widok przez scenę. Felietony teatralne 2008-2017' »
Konserwatysta to człowiek, który sprzeciwia się
zmianom tak długo, aż staną się nieuniknione. Nie wymyśliłem tego
zdania. Nie mogę sobie przypomnieć, gdzie je słyszałem, ani
wyśledzić źródła. Aliści podpisuję się pod nim chętnie; wyraża to,
co mi jest bliskie.
Cenię to, co i dla konserwatystów jest ważne. Ciągłość myślenia o
kulturze i nie tylko o niej. Uwzględnianie w myślowej robocie tego,
co ktoś już wykombinował, niezakładanie, że każde własne myślątko
ma wymiar odkrycia. Niechęć do uproszczeń, do zerojedynkowych wizji
świata, do sloganów i manipulacji. Sympatię do stwierdzenia To nie
jest takie proste.
Cenię tradycję intelektualną, estetyczną, etyczną choć pilnuję się,
by jej nie absolutyzować. Zwłaszcza wtedy, gdy ma tendencję (a ma
często) do przekształcania się w rutynę, w lenistwo poznawcze, w
bezmyślne tak było zawsze, więc tak jest normalnie. Nie nudzę się z
założenia czymś, co wydaje się staroświeckie; nudzę się czymś
staroświeckim,jeśli rzeczywiście jest nudne. A bywa, i nierzadko. O
wiele bardziej alergicznie reaguję jednak na ekstatyczne (i
nieuleczalne mimo tylu pouczających nieszczęść) ubóstwienie
postępu. Owego przodem do przodu (a tył też do przodu), jak mawiał
lokaj i zamordysta Edek u Mrożka. Na kult nowinek, których
wartością ma być samo to, że są nowe, a nie to, czy cokolwiek ważą
w konfrontacji ze starym. Sam fakt konfrontacji ma im gwarantować
fory. Jeżę się na wszystkie te mody artystyczne i intelektualne,
stadne zachowania, które sprawiają, że w kulturze coś się
gremialnie nosi, coś się ceni, coś jest obowiązkowo ważne. Na
nowoczesny żargon, który łączy akolitów w koła wtajemniczonych
pełnych wyższości nad resztą zjadaczy kultury. Na łatwość
ogłaszania radykalnych przełomów, otwierających się epok i
modernizacyjnych przepracowań, które heroldowie postępu skłonni
byliby wpoić zacofanym współziomkom w drodze edukacji surowej i
bezwzględnej. Dla dobra edukowanych, rzecz jasna.
A nasz teatr cielęcym zachwytem nad każdą radykalną nowością i
łatwością stemplowania wszelkiej tradycji pieczątką ramotka grzeszy
namiętnie i powszechnie. Pewnie grzeszył zawsze, dziś nastąpiło
jednak w tym względzie potężne wzmożenie. Co więc ma w świecie
sceny konserwatysta do roboty? Ano to, co w zdaniu na początku.
Może oprotestowywać zmiany, może też oceniać, które są rzeczywiście
nieuniknione bo odbiór kultury się zmienia, choć niekoniecznie w
doktrynerską, postępową stronę. Może patrzeć, jak to, co wymyślili
młodzi, gra z tym, co było dawniej, dostrzegać nieoczekiwane
indukcje i filiacje. Tudzież może samego siebie do niektórych zmian
przekonywać, swój tradycjonalistyczny łeb na nie otwierać. Piszę o
teatrze od czterdziestu lat, obserwuję go jeszcze dłużej.
Powiedziałem sobie kiedyś, że gdy się przyłapię na tym, iż
wspomnienia z przeszłości będą mi przysłaniały i dezawuowały każdy
dzisiejszy artystyczny twór poszukam sobie innego zajęcia. Jeszcze
do tego nie doszło. Pisywałem recenzje w wielu czasopismach w
Teatrze, w Twórczości,
w Polityce (najdłużej, 16 lat), w Przekroju, w Zwierciadle;
Dialogu, w którym pracuję od 1984 roku nie liczę, bo recenzji sensu
stricte pismo nie zamieszcza. W 2008 roku Mieczysław Orski namówił
mnie na pisanie do wrocławskiej Odry. Pomyślałem sobie wtedy, że,
mając trochę więcej miejsca, niż go zwykle daje dziś prasa,
spróbuję komentować życie sceniczne, podkładając pod opisy
współczesnych dzieł swoją pamięć, swoje doświadczenie, swoją
edukację z lat siedemdziesiątych, czasu bardzo specyficznego w
polskim teatrze i bardzo odmiennego od zdarzeń dzisiejszych (Jacek
Sieradzki).