[Kontra]
Kategoria: emptyWysyłka: od ręki
Po niebie ciągnęły odwilżowe chmury. Na tle ich monotonnie
przepływającej masy, tknięty został obrazem, który dojrzał, a który
właściwie nosił w oczach od paru ostatnich lat przebywania w
opanowanej wojną...
Pełen opis produktu 'Kontra w.2022 Kontra' »
Po niebie ciągnęły odwilżowe chmury. Na tle ich
monotonnie przepływającej masy, tknięty został obrazem, który
dojrzał, a który właściwie nosił w oczach od paru ostatnich lat
przebywania w opanowanej wojną Europie: Obok świętego o wzroku z
wiarą utkwionym w niebo, stał drugi bez głowy; olbrzymie anioły
dmące w olbrzymie fanfary jakowyś hymn triumfalny do nieba, dęły go
w dalszym ciągu, choć jeden miał tylko pół trąby, a drugi leciał w
ogóle bez rąk. Dumna postać na podniebnej krawędzi, wznosząca się z
harfą, nie miała strun, lewej piersi, nosa i wszystkich palców u
prawej nogi. Nad kompletną ruiną pewnego dachu pozostała tylko
figura składająca ręce do nieba; ongiś wskazywała ludziom na dole
kierunek, do którego winni dążyć, ale co robiła w tej chwili, gdy
wszystko co najgorsze przychodziło z tego podniebnego kierunku?
Żadna, najśmielsza karykatura nie potrafiłaby chyba dosadniej
uzmysłowić w kamieniu śmieszności tej architektury obliczonej na
łączność z niebem, które dziś łamało aniołom skrzydła, świętym
głowy, wieżom krzyże, i dekonspirowało niemoc symboliki. Koń na
pomniku miał oderwane tylne nogi, tak że rycerz siedział tylko na
jego dwóch przednich; lew był bez ogona, satyr bez brzucha, pałac
bez dachu, kościół bez kopuły.
Przypomniał sobie widzianą w jakimś piśmie
fotografię kościoła w New Yorku, który ze swoją kilkupiętrową
wieżą, wyglądał cudacznie, zabudowany wokół przez
kilkunastopiętrowe drapacze. W ten sposób wieża ta wskazywała
właściwie nie niebo, lecz świecącą reklamę kaloszy. Opanowanie
podniebnych wysokości, myślał, musi wpłynąć chyba na zmianę
dotychczasowego wyrazu wszystkich architektur świata. Bo jeżeli
kamienny anioł trąbić będzie do samolotu, który obrywa mu bombą
skrzydła, sprowadzi ten wyraz do symbolicznego paradoksu.
Józef Mackiewicz